Skip to content →

Kilka spostrzeżeń na temat zawodów…

Moje podejście do zawodów od zawsze miało charakter ambiwalentny. Chodzi mniej więcej o to, że jako widz zawsze lubiłem na nie pojechać, spotkać się ze znajomymi i pooglądać jak jeżdżą chłopaki z innych miast a wieczorem uskutecznić bombę. Z kolei na samą myśl o wzięciu udziału w rywalizacji zawsze znalazłem 1000 powodów i wymówek żeby się z niej wykręcić. Po latach zrozumiałem że zawody są dla tych, którzy je lubią, są ważne dla rozwoju skateboardingu i maja jakiś tam sens (dla każdego pewnie inny). Jednak od jakiegoś czasu rozgrywane są zawody, których formuły po prostu nie rozumiem (tzn wiem o co w nich chodzi, tylko nie widzę w tym sensu) i szczerze powiedziawszy uważam że nie idzie to w dobrym kierunku… Tak się złożyło, że 22 września (czyli już jakiś czas temu) miałem przyjemność sędziować zawody w Rzeszowie, w którym atmosfera deskorolki powoduje że człowiek czuje się tam jak ryba wodzie. Przyjaźnie nastawieni ludzie, fajne miejscówki i najlepsze w życiu grille u Majka z 24seven. Trafiła mi się wówczas "fuszka" liczenia flipów, więc pomyślałem sobie – pikuś, przynajmniej nikt nie będzie mówił że byłem niesprawiedliwy itd… Zanim zmieniłem w liczeniu jednego z sędziów, wszyscy startujący robili ok 5, 10, 15 kickflipów, także sprawa wyglądał na dziecinnie prostą – krótka piłka. Pogoda wtedy była jak na życzenie, a jak na tę porę roku to można powiedzieć że był upał. Wiadomo, najważniejsze że nie padało. Przejąłem pałeczkę, usiadłem i zacząłem liczyć nieźle zapowiadającego się "zawodnika", który zrobił do tego czasu 60 flipów. Kiedy Kuba sieknął ten trick po raz setny wszyscy bili brawo i dopingowali go. Jednak wraz z upływem czasu te owacje były coraz cichsze. Nie dlatego że widownia obraziła się na Kubę, tylko z tego powodu, że jak ktoś powtarza pewną czynność kilkaset razy i wszystko wygląda tak samo, to siłą rzeczy jest to nużące. Zatem po jakimś czasie część zgromadzonych tego dnia zajawkowiczów deskorolki poszła coś zjeść, reszta grała w skejta gdzieś na boku, a część mówiąc wprost czekała aż gość się skuje…. Ja z kolei nawijałem jakieś historie do mikrofonu, improwizowałem, po raz setny przedstawiałem sponsorów całej imprezy…, po to żeby nie było ciszy, no i oczywiście co chwila podawałem którego właśnie kickflipa dusi Kuba. Reszta zawodników już dawno zakończyła swoją rundę (?) i na placu boju został tylko "on". Co chwila podjeżdżał żeby się napić wody i pytał czy może sobie chwilkę odpocząć, usiąść na 10 min bo jest bardzo zmęczony. W sumie to żal mi było chłopa, ale nawet nie wiedziałem co mam mu powiedzieć, także jeździł do upadłego, czyli do 356 flipa… Cały czas trzymałem za niego kciuki, bo nagroda dla finalisty była bardzo przyjemna, wiadomo że 2 tysie (w gadżetach) drogą nie chodzą. Poza tym w każdej edycji do wygrania były min. buty….na całe szczęście bo chyba jesteście sobie w stanie wyobrazić jak wyglądały jego stare skoki po takiej akcji. Kuba Chlastawa nie został Mistrzem Jesieni, bo jego rekord pobił Julek Wyszomirski (409 kickflipów!!!) podczas zawodów w Gdyni i moim zdaniem jest w stanie pobić każdy rekord, sęk w tym że musi się lepiej przygotować wytrzymałościowo… Nie wiem co Wy o tym sądzicie, ale bez obrażania nikogo (pewnie i tak nieźle podpadnę wszystkim organizatorom tych zawodów) to moim skromnym zdaniem jest to robienie z deskorolki marnego festynu, konkurencji w stylu: kto walnie młotem mocniej lub osiedlowego konkursu żąglowania piłką do nogi. Ten kto bacznie obserwuje tendencje w skateboardingu na świecie i w Polsce nie będzie miał wątpliwości o co tu tak na prawdę chodzi i co się liczy… W pewnym senie może i jest to dobra zabawa, ale każda zabawa powinna tak na prawdę czemuś służyć, mieć jakiś cel. W innym przypadku przeradza się w wygłupy i chaos. W deskorolce nie chodzi o to kto jest najlepszy i kto zdobędzie pas mistrza konfederacji Kickflip. Od samych początków na zawodach deskorolkowych zawodnicy (oczywiście Ci którzy mają naturalną żyłkę rywalizacji) mogli pokazać własny styl, różnorodną paletę tricków, po prostu przenieść swoją osobowość na jazdę na deskorolce w sztucznych warunkach (skatepark). Tutaj jednak nie masz żadnej opcji do wyboru (no może poza tym czy brać udział w zawodach bądź nie), po prostu robisz tą samą czynność dokąd się nie pomylisz. Nie ważne czy robisz flipa stylowo czy "walisz szczurka" bo mniej się wtedy męczysz. Żeby być w tym dobrym nie musisz mieć wyobraźni tylko stu procentową skuteczność. Inaczej mówiąc musisz być precyzyjny jak mechanizm zegarka szwajcarskiego. Działasz na zasadzie, jakby to powiedział legendarny elektryk wysokich napięć – Cygan: " …no jak saper, raz się myli nie?…". Na całe szczęście nie jest to contest na najwięcej olek… Czy nie byłoby o wiele ciekawsze gdyby zamiast robienia "w kółko" kickflipa, trzeba było za każdym razem wykonywać inny trick?… Zapewne są też i dobre strony tego przedsięwzięcia, bo przecież spotykają się ludzie, można pogadać, pochillować, zrobić dodatkowo jakiś jam, grill itd., i w sumie będzie fajnie. Jednak moim zdaniem zawody "kto zrobi więcej kickflipów" to takie naciągane wydarzenie na szeroką skalę. Dobre z marketingowego punktu widzenia, ale z deskorolkowego raczej przeciętne…

Published in Felietony

Comments are closed.