Skip to content →

Chiński skateboarding w Polsce cz.2

Sytuacja jest obecnie taka, że mamy wolny rynek, setki kanałów sprzedaży a zakupy możemy dokonywać w innych krajach. Internet rządzi jak Golf 3 na powiacie. Każdy może kupić co chce, za ile chce i gdzie chce. Jest to proste i oczywiste, zatem po co o tym mówię? Otóż z moich doświadczeń własnych (sam nie jestem święty), obserwacji środowiska i branży wynika to, że podobnie jak poprzednio ze skateparkami wśród urzędników, tak i u nas dominuje priorytet ceny lub zwykła bezmyślność a raczej brak refleksji. To ile co kosztuje jest głównym czynnikiem motywującym do zakupu. Oczywiście każdy może powiedzieć, że to jest Polska, szału nie było, nima i nie prędko będzie, dlatego lepiej nie szaleć. Sprowadzanie takiej zasady jaką się kierujemy w czasie zakupów w supermarkecie, czy na popularnym serwisie aukcyjnym do poziomu deskorolki powoduje to, że skateboarding w Polsce nie rozwija się tak szybko jakby mógł. Traktowanie przez nas branży skejtowej na równi ze spożywką jest złe i na dłuższą metę szkodzi nam samym – deskorolkowcom.

O co chodzi konkretnie? Podobnie jak we wcześniejszych rozważaniach, istnieje cienka granica między skąpstwem a racjonalnym wydawaniem pieniędzy. Przemysł deskorolkowy i cały skateboarding został skonstruowany na wzajemnych relacjach: deskorolkowiec-skateshop-producent. W pewnym sensie to taki jeden organizm, zależny od siebie, żyjący w symbiozie, przynajmniej do czasu. To ten system powoduje że są teamy, filmy, zawody, obozy etc. Problem tkwi w tym, że począwszy od tego, iż coraz częściej ten drugi człon (czyli skateshop) zaczyna być pomijany przez obie strony, to na dodatek my zapominamy o jednych i drugich. Kierując się wyłącznie ceną i wygodą kupujemy u sprzedawcy, który nic nie robi dla rozwoju deskorolki, a być może nawet nigdy na niej nie stał. Czasem żeby zaoszczędzić kilka złotych, wolimy kupić u “Mareczka1978” niż w pewnym miejscu bo jest parę złotych drożej. Tyle że te parę złotych wraca do nas jak bumerang, w przeciwieństwie do anonimów, głównie w sieci. Inną sprawą jest moda na zakupy w miejscach, które z deskorolką nie mają nic wspólnego. Są nastawione na czysty zysk i mają w dupie progres skateboardingu, natomiast pełnymi garściami czerpią z jego popularności. O tym wszystkim decydujemy my sami i powinniśmy się zastanowić jak wydajemy naszą kasę i kto na tym zarabia. Oczywiście nikt, nie może nikomu nic zabronić, ale to także w naszym interesie powinno być wspieranie naszej branży, by był feedback i ciągły rozwój. To naprawdę ma sens. Nie dajmy się nieładnie mówiąc wyruchać!

Wyobraźcie sobie też taką sytuację, która jest w innych krajach, że w skateshopie są dostępne tylko deski małych, lokalnych firm, które wcale nie są tańsze od tych “zagranicznych” a schodzą jak ciepłe bułeczki. Tam ceni się lokalność, zajawkowość i widać tą kolaborację i współegzystencję tego systemu skejt-skejtszop-producent, o którym wspomniałem. W Polsce pomijając to, że sklepy stacjonarne ledwo zipią, co jest tematem na inny raz, to polscy producenci muszą tak ceny obniżać żeby były atrakcyjne wobec tych zachodnich, że ich biznes jest prowadzony na granicy bankructwa, dla czystej idei, albo w połączeniu z innym przedsięwzięciem, ale ileż tak można? Kto robi u nas zawody, prowadzi teamy i kręci cały ten shit jak nie właśnie polscy skaterzy? Z całym szacunkiem, czy kiedyś u nas był team np Girl’a (sam jestem ich fanem), który co chwila jest u naszych sąsiadów? Musimy budować naszą mocną lokalność i ją wspierać poprzez zakupy, by móc iść dalej i przestać traktować Polskę jako Poldon.

No to chyba tyle na dziś. Myślę, że wrócimy jeszcze z tym chińskim skateboardingiem w bliżej nie określonej przyszłości. Jednak jeszcze na koniec wzorem Jerry’ego Springera, czuje się zobowiązany do zapodania motto dziejszej rozkminy, którą można ubrać w następującą sentencję:

Jeżeli podobnie jak Jeż Jerzy nie jesteś sezonowym skaterem, to powinieneś rozważniej robić zakupy deskorolkowe.”

YO

txt: Wiktor Stasica

 

Published in Felietony

Comments are closed.